tłumy, oczy podnosiły się do góry. Dano znak odcięcia sznurów. Balon oswobodzony, majestatycznie uleciał w powietrze, a grzmot oklasków, okrzyków, jęków nawet i głosów przestrachu zawrzał nagle. Widzowie wszyscy powiewali chustkami, podnosili kapelusze, ręce, krzyczeli zapominając się. Widok ten nowy, dziwny, egzaltował najzimniejszych; najsilniejsi nim przerażeni milczeli, bledli.
— Koniec świata! — mruknął szlachcic.
— To przepowiedziano w Apokalipsie — dołożył drugi.
Balon tymczasem dźwigał się nad głowy, nad drzewa, nad domy, nad wieże... pod chmury... stał się małym. Postaci na łódce już prawie dojrzeć nie było można, perspektywy i lornetki skierowano ku niemu. Nic, tylko ciemny punkt, jakby olbrzymi ptak gdzieś pod obłokami, a wiatr go unosi za Wisłę... i oczy napróżno go szukają.
Tłum stał, i pełen niepokoju o losy śmiałych podróżnych, powoli rozpływać się zaczął.
— Zmówcie „Wieczne odpoczywanie“ — odezwał się zagorzały jakiś fanatyk — Pan Bóg takiego zuchwalstwa przebaczyć nie może, i strąci ich z góry... Dobrze tak!... Lucyper podobnie piął się do nieba.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/161
Ta strona została skorygowana.