Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

— Czy to prawda — zawołała nagle, — że ta dziewczyna, za którą się książę ująłeś, ta córka jakiegoś traktjernika, powtórnie z domu ojca uciekła?
Wiedziała dobrze, jaką mu przykrość zrobi tém zapytaniem...
Konstantemu oczy błysły z gniewu i bólu.
— Tak jest, pani — odpowiedział. — Przyczyną tego nieszczęścia była poczęści matka, a biedny ojciec w rozpaczy zdał na losy i żonę i dziecko, których więcéj znać nie chce.
— Trzeba wyznać, żeś książę swój heroizm dosyć nieszczególnie uplasował! — szepnęła starościna, uśmiechając się i rzucając tryumfujące wejrzenie.
— To prawda! — rzekł książę — ale miałem obowiązki względem ojca téj biednéj... a com uczynił, tom zrobił z uczucia powinności. Ludzie się mylą, nieraz źle mieszcząc miłość, szacunek i ofiarę; nie przeszkadza to próbować lepszego szczęścia całe życie.
— A nie wie pan, kto ten szczęśliwy spadkobierca nieboszczyka hrabiego? — zapytała starościna.
Książę się uśmiechnął.
— Czy mam jego imię powiedzieć koniecznie?