Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/174

Ta strona została skorygowana.

czy się myśli o czém więcéj oprócz szczęścia teraźniejszości — niech odpowiedzą ci, co przeżyli jedną godzinę podobną.
Dla Konstantego, którego życie było dotąd trudem i męczarnią, walką i ciemnością, ten błysk nagły stał się oślepiającym. Zdawał się uniesiony w powietrze skrzydły archaniołów. Nie czuł, że szedł machinalnie, kierując się ku domowi. Ulice boczne już były prawie pogrążone w ciemnościach, gdzieniegdzie świeciło z okien, lub latarnia szynkowni mdły blask rzucała czasem na nierówne bruki. W ulicy Wierzbowéj, którą się puścił książę, cisza panowała i mroki. — Konstanty biegł, nie patrząc przed siebie, gdy nagłe latarką zaświecono mu w oczy i człowiek jeden, potém trzech razem zastąpili mu drogę. Nie myślał wcale o niebezpieczeństwie i chciał popchnąć stojącego naprzeciw siebie ichmościa, gdy trzy na raz szable świsnęły w powietrzu... Odskoczył w bok szybko, ale poczuł, że się uderzył o kogoś i odwróciwszy głowę, zobaczył mimo ciemności, że został otoczony. Liczby osób nie można było rozeznać, ale było ich najmniéj pięciu z dobytemi szablami nacierających gwałtownie. Książę ledwie miał czas sięgnąć po pałasz, gdy już uczuł się ciętym w ramię, a drugi