kogo, przed kimby się mógł poskarżyć. Zmięszany i gniewny na wychodném z zamku przyparł do kąta jednego ze swych kuzynów, dobrze położonego na dworze.
— Uważasz, że nikt ze mną mówić nie chce... odwracają się wszyscy.
— Ale jakże chcesz? — odparł krewny — skandal publiczny, gwałt wśród stolicy, pod bokiem N. Pana, a powiem ci szczerze iż czasy takich burd minęły... Mógłeś go zabić, ale trzeba było stanąć samemu... Bądź co bądź, imię to Korjatowiczów na coś lepszego zasługiwało, i nie byłbyś się splamił, wyzywając go na rękę... Wszyscyby byli za tobą.
— Myślisz? — spytał hr. Zeno.
— Tak mówią wszyscy.
— Bardzo dobrze — odparł gniewny hrabia. — Mówią, że książątko się wyliże... a więc gdy stanie na nogi, znajdę powód, aby się z nim zmierzyć i — łeb mu roztrzaskam.
— Zdaje się, że téj vendetty byłoby już może dosyć! — rzekł kuzyn.
— Dla mnie, nie — odparł hrabia. — Musiałem się zemścić, odwracają się odemnie, muszę się zrehabilitować.
To mówiąc, wyszedł z zamku dumnie, i na jakiś czas znikł z horyzontu warszawskiego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/185
Ta strona została skorygowana.