Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/189

Ta strona została skorygowana.

Starosty nie znaleziono w domu, nie przyszedł aż dość późno po objedzie, co po nim łatwo było poznać, gdyż znudzenie jego zwyczajne dobry stół i wino rozproszyły nieco.
— Czego ta kobieta może jeszcze chcieć odemnie? — myślał wchodząc na próg.
Starościna wybiegła z burą.
— A to pięknie! — wołała — żebym ja na was czekała cały dzień... teraz zwłaszcza, kiedy waćpan mężem moim nie jesteś.
I wyciągnęła mu rękę do pocałowania. Starosta ścisnął ją z uczuciem.
— Na honor, nie byłem w domu!
— Domyślam się więc gdzie... u téj dziewczyny. — Pogroziła mu palcem. — Całe miasto śmieje się z was i ze mnie. Jestem upokorzoną, a waćpan... nigdym się tego nie spodziewała.
— A cóż to panią obchodzić może? — zapytał starosta.
— Mnie?.. Ale ja przecież mam jakieś uczucie i serce, i żal mi waćpana! Wpaść w szpony jednéj z tych istot, które wysysają życie, pieniądz i wstyd człowieka, i to w chwili gdy sam los nastręcza panu prawdziwe szczęście.
— Naprzykład? — spytał starosta.