Rany Konstantego młodość leczyła spieszniéj, niżeli się mogli spodziewać lekarze; dwie tylko w głowę zadane trudniejsze były do wygojenia, ale i te już nie groziły niebezpieczeństwem. W kilka dni, po przejściu gorączki znajdował się tak dobrze, jak tylko być mógł po tak okropnym wypadku. Ręce obandażowane goiły się, a Metlica powoli ze stanu osłupienia, w który go wprawił wypadek, wracał do cichego smutku, co go poprzedził.
Ale nie był to już ten człowiek co wprzódy, pozbawienie rodziny, osierocenie, przestrach, żal uczyniły go ponurym, zgniotły i odebrały energję. Gdy na chwilę odzyskiwał ją, wpadał w gniew i pasję wściekłą, a do tego teraz niewiele było potrzeba, niecierpliwiło go wszystko...
Gdy Konstanty z pomocą lekarzy, Grzegorza, Stefana, który jak mógł najczęściéj go odwiedzał, przy czułéj troskliwości przyjaciół począł się podnosić i wracać do życia... Metlica dawno już mający zamiar wyrwania go z Warszawy, ostrożnie począł myśl tę coraz mu częściéj narzucać.
— Trzeba księciu wypoczynku, powietrza, spokojności, usunięcia się z tego zamętu stołecznego. Co my tu będziemy robili? Pojedziemy na wieś. Mam już upatrzoną dzierżawkę...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/193
Ta strona została skorygowana.