rozeszły, a Metlica, ciągnąc za sobą kniazia, wsunął się w wązką szyję dzielącą pierwsze od drzwi drugich, otwartych. Tymczasem ten, co ich wpuścił, zasunął wnijście. Grzegórz poszedł przodem, prowadząc za sobą zdumionego Konstantego.
Znajdowali się znowu w sali wyglądającéj tak dziwnie, że ją było można uważać za skład łomu i niepotrzebnego sprzętu. Sklepiona, nizka, w obu końcach podparta była grubemi słupami. W pośrodku przestrzeń dosyć znaczna była wolna, ale po bokach i pod arkadami słupów pełno było narzuconéj starzyzny, którą wieki tu może składały.
Kilku ludzi stojących w kupie, których twarzy trudno było dojrzeć, rozmawiało w środku pocichu, jakby oczekując jeszcze na kogoś. Metlica zbliżył się do nich, szepnął coś jednemu z nich i bokiem poprowadził kniazia w zagłębienie, z którego salę najlepiéj rozeznać było można. Nateraz trudno było zgadnąć jéj przeznaczenie. Maleńki chór nad jedném wnijściem był pusty, nad drugiém była galerja oszklona.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/20
Ta strona została skorygowana.