Piękna starościna, któréj się tak dotąd szczęśliwie powodziło w poprowadzeniu całéj intrygi, niemającéj na celu nic oprócz wyrwania współzawodniczce z rąk szczęścia, którego jéj zazdrościła... jak gracz, gdy mu idzie karta, rozpłomieniła się do gry coraz śmielszéj. Znajdowała w tém pewien rodzaj uciechy, gdy jéj się udało splątać wedle myśli sieć zastawioną, gdy ludzie jak marjonetki posłuszni poruszeniu pięknych rączek, wstawali, padali, biegli na skinienie. Była w najlepszym humorze i prawdziwie zadowolnioną z siebie, a że wszystko w siebie wmówić można, potrafiła się przekonać, że działała w interesie przyjaciółki. Wszystkiego tego nie było jeszcze dosyć. Na jednym z wieczorów przypadek nastręczył jéj Siemionowicza i prawdziwie jenjalny plan sam widok tego grzecznego i zręcznego człowieczka wywołał. Skinęła nań. Siemionowicz był najszczęśliwszy, gdy go która z pięknych pań, choćby po konie posłać raczyła, cóż dopiero, jeźli był do ważniejszéj użyty sprawy.
— Czyś pan widział swojego kuzynka? bywasz pan czasem u niego?
— Ja! u księcia! a! nie... wiedząc, że wypadł z łaski pani, porzuciłem go zupełnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/205
Ta strona została skorygowana.