Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/207

Ta strona została skorygowana.

— Rozumiem, — rzekł Siemionowicz, — pani mi to poleca?
— Ja? uchowaj Boże! — strzepując rączkami ofuknęła starościna, — ja panu to mówię, radzę... a pan zrobisz z tém co zechcesz...
Spojrzała nań przelotnie, a w wejrzeniu było jakby pytanie: — Czyżeś tak ograniczony?
Siemionowicz zrozumiał wreszcie i cicho szepnął.
— Ja, wiem co zrobię.
— Gdy zrobisz, gdy go tam zobaczysz, — dodała schylając się, — przyjdźże mi powiedzieć... jestem ciekawa...
— Pani pozwala...
— Nie, ja proszę...
Rzuciła mu malutką rączkę na dłonie, hrabiątko całe zadrżało od jéj dotknięcia. Starościna uśmiechnęła się wywartemu wrażeniu i odbiegła tryumfująca.
Szanowny kuzynek był do jednéj tylko rzeczy zdatny, do tego właśnie, ku czemu trafnie go użyła starościna. Potrzeba mu było wcisnąć się w świat wielki i wysługiwał się jego mieszkańcom dla praw indigenatu. Służył wybornie i tak był nawykł do tych funkcji pośrednika, że nie mając nic do czynienia, śmiertelnie się nudził. Niepłonną miał wszakże nadzieję,