mnie za wielkie było szczęście — nie mówmy więcéj o tém, o jedno cię proszę, abyś mi dał słowo, że mój list z pożegnaniem do niéj sam odniesiesz.
— A jakże! Mości książę! — składając ręce, zawołał uradowany stary — pójdę z nim sam, Bóg widzi!
Nazajutrz książę choć słabą jeszcze ręką krótki i pełen uszanowania list nakreślił, Metlica go odniósł i oddał, ale on — jak się późniéj okazało — nigdy rąk kasztelanowej nie doszedł.
Poczyniono przygotowania do drogi... nie mówiąc o nich nikomu, jeden tylko rotmistrz Trąba przyszedł na pożegnanie, a nieszczęśliwy podkomorzyc piński wprosił się za towarzysza podróży, przyrzekając jak najspokojniéj się zachować. Powóz wygodny, najęty u Dangla, miał przewieźć chorego do nowéj siedziby, odległéj tylko o trzy mile od Warszawy. Noce były księżycowe, żeby więc nie obudzać uwagi, urządzono wyjazd wieczorem.
Nie było już nikogo na Marywilu, gdy zakwefiona kobieta z książką od nabożeństwa w ręku, cała drżąca, przyszła nazajutrz rano dowiedzieć się o księcia. Gospodarz oznajmił jéj, iż wczoraj wyjechał niewiadomo dokąd... Kobieta szybko zakrywając twarz, uciekła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/214
Ta strona została skorygowana.