Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/218

Ta strona została skorygowana.

hanów od Warszawy, o milę przenocowano wśród lasu w gospodzie, a dopiero nazajutrz rano dostali się na miejsce. Dzień był początku jesieni prześliczny, ciepły, jasny, wieś pusta prawie bo ludzie na robocie; w kościółku dzwoniono na mszę świętą.
Naprędce oczyszczono około dworku dziedziniec, popoprawiano płoty i wydawało się wcale nie źle, choć nader ubogo. Czeladź dworska mieściła się w prostéj nieopodal stojącéj chacie. Co żyło zbiegło się na powitanie nowego dzierżawcy, włodarz stary, gospodyni, kupa dzieci w koszulach, psy z całéj wioski.. Od karczemki dążył żyd w nowym żupanie, z talerzem wedle obyczaju ogromną wzorzystą chustką obwiązanym, zawierającym godło życzeń i dar homagjalny... piernik.
Metlica natychmiast pobiegł opatrywać bliżéj dworek, sprzęty, spiżarnię przodem wysłaną i znalazł wszystko wcale niezgorzéj. Wszyscy byli do ubóstwa przywykli, a do spokoju tak mało!
Podkomorzyc piński zobaczywszy krzyż nieopodal, jako wielce pobożny człowiek, pragnąc od Boga poczynać wszystko, poszedł, pokląkł na trawie i zmówił „Pod twoją opiekę...“
Grzegórz nie wahał się zapasać far-