wać, pieniędzy brakło. — O dziesięć kroków w ulicy nawinął się zawsze jeszcze swój nowicjat odbywający Siemionowicz, piękna Gietta stanęła i skinęła. Kawaler podbiegł co żywo.
— Idź mi zaraz kochany hrabio i na miłość Bożą dowiedz się, proszę, zaklinam, czyje są te cudowne, prześliczne taranty? dowiedz się, bo umrę!
Siemionowicz pobiegł. Starościna widziała, jak się ludzi pytał, jak go coś niezmiernie zdziwiło, jak ponowił pytanie, ruszył ramionami usłyszawszy powtórzoną odpowiedź i pomalutku szedł z nią do jéj powozu.
— A! nieznośny ślimak! ot to się wlecze! — krzyknęła zniecierpliwiona — a stokroć nudny! damże mu...
Zbliżył się wreszcie do powozu...
— A cóż? czego tak powoli idziesz?
— Bo odpowiedź niosę, któréj nie rozumiem.
— Jak to? czyjeż są?
— Licho wié, co mi ludzie powiedzieli, to nie ma sensu!
— Ale mówże nieznośny! czyje?
— Powtarzam pani...
Uderzyła go starościna po rękach.
— A! bez komentarzów! czyje?
— Mówią, że księcia Korjatowicza...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/235
Ta strona została skorygowana.