Starościna ruszyła ramionami.
— Jakiego? którego?
— Właśnie, że nie wiem... żadnego, któryby takie konie mieć mógł, nie znam. Mówią ci ludzie, że mieszka w pałacu najętym u księcia wojewody... i że zajmuje cały dół...
— Przysłyszało ci się.
— Dwa razy pytałem.
— Przyjdźże do mnie, gdy się lepiéj dowiesz. Jakiż to Korjatowicz? to nie może być przecie.. Ale taranty! o mój Boże! szczęśliwy śmiertelnik, który ma takie taranty!
Dała znak, aby jechali daléj, a Siemionowicz został w ulicy z dosyć kwaśną miną, ruszając ramionami. Myślał, myślał długo i poszedł do pałacu księcia wojewody.
Wieczorem starościna miała kilka osób u siebie. Gdy Siemionowicz się pokazał, spojrzała nań groźno, okazując mu wysokie niezadowolenie swoje. Biedny młodzieniec skromnie się wcisnął i znać było po nim, że nie ma się tak dalece z czém chwalić.
— No, panie hrabio, chodź tu i tłumacz się! Czyje są te taranty?
— Jakiegoś księcia Korjatowicza! — rzekł Siemionowicz — ale w pałacu nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/236
Ta strona została skorygowana.