Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/239

Ta strona została skorygowana.

bny... Ale ten sam, bo mi się zdala ukłonił...
— A czemużeś go nie zatrzymał i nie zapytał?
— Moja wina! wstydziłem się! Jakże mi się było przyznać, że ja, kuzyn jego, nic nie wiem?
— Pozwól sobie powiedzieć hrabio... że chyba żartujesz ze mnie.
Jonquille! — zawołała, — ten lok spada mi nieładnie... Żegnam hrabiego... do widzenia!
Pokazała mu plecy pokryte pudermantlem, z koronkami wprawdzie. Siemionowicz się wycofał. Rzeczywiście nie tyle się na niego gniewała, co na los, który sobie pozwolił z niéj zażartować i wskrzeszał w splendorach jakichś czarownych charłaka, którego ona na śmierć skazała i pogrzebała.
Niewiele jéj teraz szło o to, żeby się dowiedzieć, jakim sposobem kniaź z ubogiego komisanta Kapostasa stał się nagle bogatym panem; ale się gniewała, że śmiał przeciw jéj woli i na złość wyjść na świat w téj nowéj postaci.
— Co tu zrobić? — myślała — co począć?... Niéma wątpliwości, że on i kasztelanowa się znajdą; że się rozmówią; że cała machinacja się odkryje.