Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/240

Ta strona została skorygowana.

Tego dnia i z Jonquilla była niekontenta, i z siebie i ze służącéj, która ją trzy razy ubierała, zawsze coraz gorzéj. Humor był okropny.
Naostatek zrzuciła suknię, wzięła czarny szlafroczek, chusteczkę koronkową, narzutkę skromną i kazała się wieść do kasztelanowój, nie żeby jéj oznajmić, ale aby ją wybadać, czy téż i ona już coś wie...
Pałac jak zwykle był zamknięty, salony puste, kasztelanowa w swoim pokoju z robotą w ręku. Od niejakiego czasu były z sobą dosyć zimno. Gietta jak najczuléj ją przywitała, patrząc bacznie w oczy przyjaciółce, badając wyraz jéj twarzy, ale nic na niéj zdradzającego nowe jakieś uczucie, ożywienie, wyśledzić nie mogąc. Rozmowa szła jak konie zmęczone po piasku.
— Nic nowego? — spytała Gietta.
— A cóż chcesz, bym ja nowego tu siedząc, wiedzieć mogła, — uśmiechając się odezwała Nina, — ty tak jesteś żądną nowości, iżbyś je nawet odemnie mieć chciała. Niestety! patrz... oto moje nowości! Puszczają kasztany, zielenią się lipy, kwiatki się otwierają, ptastwo świergocze...
— Nikt u ciebie nie był? — egzaminowała Gietta.