w bramę, która tak dalece była do tego nieprzygotowaną, iż landara w niéj uwięzła.
Musiano posłać ludzi i słup jeden wyrwać z gruntu, aby powóz się wtoczył.
Metlica nie mógł zrozumieć, jakiego to tak szerokiego gościa Pan Bóg dawał.
Na wszelki wypadek włożył kapotę i stanął na przyjęcie. Z karety wyskoczył maleńki chudy, suchy, żywy człowieczek z twarzą pargaminową, ale oczkami nader młodo patrzącemi.
— Jest książe Konstanty? — zawołał.
— W polu mości dobrodzieju, przy bronach, — odparł Metlica.
— Poślijże jegomość po niego, bo ja mam pilny interes, koniom każ dać obroku i jak mi Pan Bóg miły, jeźli macie co jeść, bom okrutnie głodny.
— Ale wszystko jest! chwała Bogu dom zaopatrzony! — odezwał się z dumą Metlica przypatrując się gościowi. — Nie mógłbym téż spytać?
— O co spytać? — śmiejąc się rzekł suchy człowieczek, — pewnie, kto ja jestem? Otóż nic z tego! nic z tego! i ludzi darmo nie pytajcie, bo wam nie powiedzą nic! Rozumiész.
Poklepał go po ramieniu.
— Bądź asindziej spokojny — dodał — choć cię nie znam, domyślam się żeś Grze-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/253
Ta strona została skorygowana.