Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/263

Ta strona została skorygowana.

dobne... ale dziad i ojciec tak byli o nie zazdrośni...
Starościna westchnęła.
— Rozumiem to, — odezwała się, — to są konie do zakochania się w nich właśnie dlatego, że nikt nie ma podobnych!!
Konstanty się uśmiechał.
— Nigdym tak nie żałował, że posłusznym być muszę ojca woli...
Po kilku słowach obojętnych nastąpiło milczenie, starościna zwróciła jeszcze rozmowę na kasztelanowę.
— Nie uwierzysz pan, jak się zmieniła, — dodała, — nie śmiem powiedzieć, że zestarzała... ale może tak jest w istocie... znalazłbyś ją pan do niepoznania... To ta rodzina, która ją otacza...
— Jak to? jest kto z rodziny przy niéj?
— Nie wiem, ale byli ciągle... i oni zapewne ją za mąż wydadzą...
— Za kogo? — spytał nieśmiało kniaź.
— Doprawdy, nie wiem, z pamięci mi wypadło nazwisko... wieśniak, kuzynek... coś podobnego... ja ją teraz rzadko widuję... kocham ją, ale... jéj serce tak jest miękkie a razem zmienne...
Konstanty począł się żegnać.
— Mam nadzieję, że się przecie jeszcze zobaczemy.. Kiedy książe wyjeżdżasz?