Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/266

Ta strona została skorygowana.

Wyglądało to i było w istocie zamachem stanu (coup d’etat), bo gdy to jasne słońce weszło nad potrwożonemi głowy mieszkańców stolicy, nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego trwogą biły serca, nadzieją i nieokreśloném przeczuciem czegoś stanowczego... strasznego, wielkiego...
Około ambasady rossyjskiéj, na pozór neutralnéj, zamkniętéj, zimnego udającéj świadka, zjawiały się postacie wylęknione, pragnące ukryć... Chłonęła je brama zamknięta i wyrzucały na bruk drzwi tylne...
Przed mieszkaniem hetmana Branickiego, z mniejszą ostrożnością zajeżdżały powozy jego zwolenników... biegli doń pieszo nieliczni adherenci polityki... i cicho w przedpokoju zadawano sobie pytania: Czy przyjdzie do szabel? czy się krew poleje? Tu już wiedziano coś więcéj nad to, o czém gwarzyła ulica...
Piękny i wielki świat miał tego dnia, niesięgając daléj myślą o następstwach — tak niezwyczajną i gorączkową rozrywkę. Ze wszystkich okien wyglądały główki ciekawe, w negliżu porannym, na pół utrefione, z rąk fryzjera wydarte, to strojne i ukwiecone... Ulicami biegali eleganci... Z pierwszych piątr spadały na nich