zamku... Tu wchodzili jedni z ponurém obliczem i zakąszonémi wargi, z twarzą połamaną gniewem tłumionym, z dłonią drżącą na pałaszu, który w pochwach jéj odbrzękiwał... drudzy z rozpromienioném czołem, spieszący na plac boju, z piersią wezbraną... weseli.
Coraz to nowa postać wpadała do zamku, czasem dwie różne spotykały się we wrotach i mijały z nieufném milczeniem... jeden widzieć nie chciał, drugi przemówić nie śmiał... szable i śmiech ozwały się, ucichły...
Po tłumie w szeregach stojącym, od bramy daleko w głąb... przeleciał szmer: król idzie — idzie król! Król w całym majestacie... marszałkowie przed nim... dwór z nim... Król blady — powtarzano — król blady!!
Cisza... okropna cisza! Któż wié, co się dzieje na sali? Cisza... jakby czytał ktoś... coś... potém szmer, gwar, krzyk... warczy jeden kąt sali.. groźno i cisza znowu... Długa jak wiek!
Piękne panie ziewają w oknach, zasłaniając usteczka chustkami, a lud stoi cierpliwie i czeka, oczy zwrócone na zamek...
W sali sejmowéj jakby falami morskiemi wiatr ruszył i rozbił je o brzeg... Okrzyk stłumiony, milczenie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/269
Ta strona została skorygowana.