Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/291

Ta strona została skorygowana.

z zuchwałą miną, jakby nie postrzegając wcale księcia, zbliżył się ku niéj,
Lękliwém okiem rzuciwszy, Nina wymykała się szybko, ale dawny wielbiciel stanowczo zagrodził jéj drogę. Konstantemu krew uderzyła na twarz.
— Pani się nawet nie da przywitać? — zawołał.
Kasztelanowa podniosła oczy, skłoniła głowę, widocznie pokazując, że chce przejść; on stał uporczywie.
— Ani pożegnać? — dodał ironicznie, spoglądając na kniazia, z którym wcale się nie witał.
— Pani kasztelanowa życzy sobie ztąd wyjść! — przerwał Konstanty.
— A ja życzę sobie popatrzeć na panią kasztelanową! — odparł starosta. — Czy pan mi tego zabronisz?
— W téj chwili burdy poczynać nie myślę! — zawołał kniaź — ale gdzieindziéj i kiedyindziéj moglibyśmy się o to rozmówić!
Starosta niby nie dosłyszał.
— Jak, jak? — zapytał, umyślnie nadeptując na nogę Konstantemu.
— Spodziewam się, że mówiłem wyraźnie! — odpychając go zlekka. — Do zobaczenia!
Z ironicznym śmiechem podnosząc ka-