Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/292

Ta strona została skorygowana.

pelusz, który trzymał pod pachą, starosta głośno dodał:
— Do zo-ba-cze-nia!
I ustąpił przejścia.
Kasztelanowa drżała jak liść. Zeszli ze schodów, nie mówiąc słowa. Gdy miała wsiadać do karety, a książę chciał ją pożegnać, chwyciła go za rękę.
— Nie puszczę was! Dziś — rzekła — jedziecie ze mną. Nie zaprę się wobec wszystkich, że jesteście narzeczonym moim... a potrzebuję dziś jeszcze pomówić z wami koniecznie.
Pomimo że kipiał i chciał lecieć do starosty, Konstanty wstrzymany rozkazem, rzucił tylko wejrzenie ku stojącemu na schodach, jakby mu dawał znać, że na zawołanie gotów będzie, i pojechał.
Z kąta wyszedł hrabia Zeno.
— Winszuję! — rzekł, ściskając rękę starosty — winszuję! Znaleźliście się nadzwyczaj zręcznie, chociaż... przy kobiecie może nie wypadało.
— Mnie właśnie przy niéj należało mu wzgardę okazać.
W mgnieniu oka wychodząca tężyzna już wiedziała o spotkaniu. Dwudziestu sekundantów poskoczyło się napraszać staroście, który z zimną krwią odłożył to na jutro; przyjął tylko wieczerzę u je-