pliwości, będziecie się starali naznaczyć termin jak najbliższy...
Stefan wiedział dobrze, iż o zgodzie mowy być nie może; rzecz widocznie była ukartowaną.
Na przerywaną rozmowę braci nadciągnął téż od śniadania oderwany, z wąsami zatłuszczonemi, które ocierał rękawem, rotmistrz Trąba, rozpromieniony, bo bić się i prowadzić do bitki, było dla niego ucztą i weselem...
— Idziemy... no, to tego, niema co... — mówił wzruszony, — ale tylko żebym ja nie gadał... bo do tego nic potém... książe mnie zna... języka nie mam... no, tego... tak się Bogu podobało. Idźmy, co prędzéj to lepiéj.
Gdy się owi sekundanci zjawili w domu pana starosty, już on, hrabia i Padniewski na nich oczekiwali. Spojrzano po sobie, gdy weszli... Stefan nagotował sobie po drodze przemówienie w kilku słowach:
— Cel mojego przybycia będzie panu staroście wiadomym, przychodzę od mego brata Konstantego Korjatowicza... Idzie o warunki i czas spotkania.
— Naprzód, — przerwał starosta, — mówmy o wyborze broni... Ja, zdaje mi się, mam prawo...
— Zupełne, — rzekł Stefan, — z góry
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/297
Ta strona została skorygowana.