Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/304

Ta strona została skorygowana.

— Nie mam potrzeby, wolę być wcześniéj niż zapóźno. Odpocznę w Bielańskim lasku. Rotmistrz niech kończy śniadanie, siadamy i jedziemy.
Stało się jak żądał. Dzień był dziwnie piękny i pogodny, nie gorący, wiosenny; wietrzyk dmuchał jakby uproszony umyślnie, niebo uśmiechało się wyświeżone i błękitne, a pomimo to wszyscy trzej siedli milczący, smutni i nie mogąc się do siebie odezwać słowa.
Za miastem książę jakby sobie co przypomniał, wziął rękę Stefana i rzekł cicho, wskazując na pierścień, który miał na palcu.
— Jeżeli padnę, odniesiesz go kasztelanowéj.
Milczeli znowu. Rotmistrz sam do siebie ruchem wąsów i rąk coś się mówić zdawał. Doświadczony mąż jechał na tę wyprawę z krwią zimną bywalca, co się nie lęka ani widoku ran ani trupa. Dobrego wina szklanka przytém dodała mu potrzebnego wigoru.
W bielańskim lasku nie było jeszcze nikogo; maleńka dziewczynka w podartéj koszulinie i fartuszku, w chustce niebieskiéj na główce szukała grzybów. Spostrzegłszy powóz, przystanęła, niebieskiemi blademi oczkami popatrzyła na przy-