Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/305

Ta strona została skorygowana.

bywających, uśmiechnęła się smętnie i z piosenką na ustach poszła daléj w las.
Zabrawszy pałasze i pistolety, a na przypadek dłuższego oczekiwania kilimek turecki dla położenia się na ziemi, rotmistrz, Stefan i książę posunęli się nieco w głąb i rozbili obóz na brzegu nad Wisłą. Widok był ztąd piękny; z jednéj strony bielejące przez pnie sosen mury klasztorku jak grób milczącego, z drugiéj płowe Wisły wody, rozlane szeroko, wiosennie i w dali na horyzoncie siny lasów pas; po rzece szły tratwy i łódki; w lasku nie było nikogo prócz szczebiocącego ptastwa i śpiewającéj dzieweczki.
Zegarki wskazywały po drugiéj... ale w dali ani turkotu, ani odgłosu, któryby zwiastował przybywających. Rotmistrz badał tymczasem grunt, z którego był niekontent. Znajdował go wielce niedogodnym. Igły sosnowe miejscami czyniły go śliskim, gdzieindziéj piasek i korzenie drzew utrudniały chód i dla pałaszowego szczególniéj spotkania były niebezpieczeństwem.
Jeszcze tak obchodził plac, gdy czarny kruk nadciągnął zza Wisły, spuścił się niedaleko na gałąź sosny i kilka razy zakrakał.
W takiéj chwili wszystko czyni wraże-