Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/313

Ta strona została skorygowana.

— To się da widzieć... ja sądzę, że do człowieka inaczéj się strzela jak do sosny. Ale dlaczegóż pan nie strzelasz?..
Ma foi! czekam!
— Ja także...
Milczący przyjaciele patrzyli na nich. Starosta się zżymał.
— Ale książe się nie nudzisz jak ja i masz się żenić, nie masz prawa do takich fantazji... powinieneś się bronić!!
Spojrzał w oczy długo Konstantemu, który stał chłodny, zrezygnowany, postanowiwszy poprowadzić do końca pojedynek wedle woli i natchnienia własnego... potém odwrócił się... powrócili na miejsca.
Pardon! — Starosta pistolet wsunął pod pachę i pomalutku dobył tabakierki, zażył tabaki, strzepnął jéj resztki z żabotów, ujął broń i stanął znowu... Poczęli iść patrząc sobie w oczy... krok za krokiem. Patrząc na to rotmistrz Trąba czerwieniał, czerwieniał... zrobił się karmazynowy, siny... aż nie mogąc strzymać, buchnął naostatek pięści podnosząc do góry i tupiąc nogami...
— Trzysta tysięcy! kto to widział! to nie tego... pojedynek... ale męka i facecja. Ja na to nie pozwolę... pal do miljon djabłów... pal!.. do kroćset piorunów, pal! kto w Boga wierzy! pa!!!