Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/316

Ta strona została skorygowana.

pędził ją w ten labirynt, z którego wyjść nie umiała.
Piękna Gietta wiedziała nawet miejsce i godzinę pojedynku i nazwiska przeciwników. Ze zgrozą myślała, że może odrobinę przyczyniła się do podpalenia tego ognia, w którym książe lazaron miał się nieochybnie spalić.
O godzinie drugiéj kazała zaprządz konie i wieźć się do kasztelanowéj. Po co? sama nie wiedziała może.
Zastała ją w pokoju ustronnym, siedzącą, wpatrzoną nieruchomie w ścianę, bezwładną jakąś i zmartwiałą.
— Czyś nie chora? — spytała.
— Ja? nie.
— Smutna?..
— Nie...
— Oczy masz czerwone, jak gdybyś płakała?
— Ja? to ci się tak zdaje.
Gietta poczęła chodzić po pokoju, wzdychając i poglądając na zégar.
— Widziałaś księcia?
— Dziś? — widziałam.
— Dawno?
— Nie ma dwóch godzin.
— Jakżeś go znalazła?
— Dlaczego pytasz mnie o to... wiész o pojedynku?