Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/317

Ta strona została skorygowana.

Starościna odwróciła się nagle.
— A ty? jakto? wiész także...
— Wiem, — cicho szepnęła Nina, — ma się odbyć za tydzień.
Gietta mimo całéj mocy nad sobą, niby niechcący się uśmiechnęła. Przyjaciółka postrzegła to i szybko podbiegła ku niéj.
— Jakto? dziś! — zawołała.
— Ale ja cię... ale ja ci... — szepnęła zarumieniona Gietta, — ale ja nie powinnam... bo po cóż cię przestraszać!
— Dziś! — nagląc powtórzyła kasztelanowa.
Zégar wskazywał trzecią, Gietta zwróciła nań oczy powoli i jakby mimowolnie... Tego ruchu dosyć było, aby ją zrozumiałą kasztelanowa, która padła w krzesło i zakryła twarz rękami.
W téj chwili trzpiotowatéj starościnie szczerze się żal jéj zrobiło.
— Nie trwoż się!.. co to pomoże... zlituj się, Pan Bóg go ocali — poczęła przytulając się do niéj. — Są cuda... chociaż ich trzech.
— Jak to? trzech? trzech? — podchwyciła Nina zrywając się.
— A no tak! starosta, Padniewski i hr. Zeno.
— Ma się bić z nimi wszystkimi, o Boże...