Mówca się rozśmiał.
— Pomalutku... pomalutku! — rzekł — nie praw przez szlachtę z łaski danych potrzeba... ale odkopania pogrzebionych, które Pan Bóg całemu rodzajowi ludzkiemu dał...
Gdy to mówił, z pod chóru, z ciemnego kątka, w którego głębi zdawały się być jakieś dźwięki ukryte, powoli a ostrożnie rozglądając się wystąpił nowy człowiek... Mówca postrzegł go pierwszy i zamilkł. Twarzy dostrzedz było trudno, kapelusz czarny taki, jaki we Włoszech noszą duchowni, zasłaniał mu czoło i cień rzucał aż ku ustom. Czarna chusta obwijała szyję i sięgała prawie pół twarzy. Płaszcz miał na sobie ciemny i laskę w ręku. Z razu wszedłszy nie postąpił do środka, sparł się na ławce i rozglądał, potém zwolna począł się posuwać, wybierając drogę najmniéj oświeconą i wcisnął się do mówcy. Przytomni coś szeptali między sobą... na chwilę umilkli wszyscy... Przybyły zwolna ręką chustę odgarnął i stanął przed stołem jakby do mówienia... Twarzy mu nie było
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/34
Ta strona została skorygowana.