Przytomni rozchodzili się powoli i nikli po jednemu. Nieznajomy, który ostatni przyszedł, wysunął się najpierwszy, Metlica pociągnął zapatrzonego księcia za rękę i rzekł mu cicho.
— Idźmy.
Nikt na wychodzących nie zważał. —
Grzegórz zapalił latarkę u gromnicy i napowrót poszli tąż samą drogą. U drzwi stał ten, który im je był otworzył i podawszy rękę, wypuścił... Gdy się znaleźli znowu w pustych salach zamkowych, Metlica stanął i szepnął cicho.
— No, co wy na to? nie rośnie wam serce?
— Jedno tylko czuję, że okrutne brzemię wzięliśmy na słabe ramiona, — odpowiedział Konstanty, — ale nie przetoż je rzucać.
— Macie przeciwko sobie swoich, mieć będziecie za sobą oto tych, — a nie sądźcie, aby tak słabymi byli, jak się wam może zda...
Poszli daléj w milczeniu. Na progu ostatnim wychodząc w dziedziniec Grzegórz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/37
Ta strona została skorygowana.