Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/38

Ta strona została skorygowana.

latarkę zdmuchnął. Cicho znowu było i pusto, jak przedtém, żywego ducha w podworku. Bramę otworzył ktoś i zamknął za niemi, nie mówiąc słowa. Po za nią mimo spóźnionéj pory gwar miejski i ruch znaleźli, część zamku była oświetlona, reszta pańskich powozów gnała w miasto z lauframi i pochodniami. Noc była chmurna... ale na ciemnych obłokach posąg Zygmuntowski czerniał ze swą kolumną posępnie, w dali za bramą krakowską ulica łyskała latarniami. Tu i owdzie stały pańskie powozy u wrót pałaców, a po szynkach odzywała się chrypliwa muzyka. Metlica nie opuścił kniazia, aż go do więzienia odprowadził... ścisnęli się za ręce.
— Do jutra!
— Cóż myślicie z sobą...
— Zobaczemy.
Konstanty wszedł do swéj izdebki, jakby ze snu dziwnego i niezrozumiałego przebudzony... myśli biły się po głowie, jak chmury po niebie poszarpane i bezładne. Sam dobrze nie wiedział, co począć, ale tego był pewien, że w oczekiwaniu bezwładném pozostać nie mógł. Same groźby budziły do czynu... i wyzywały.