co zechce. Serce złote, głowa dobra, pracowity jak mól.
Kapostas się uśmiechnął.
— Ale cóż umie?
— Na miłego Boga! wszystko! — rzekł Metlica. — Matka, dopóki żyła, nie szczędziła na wychowanie, a chłopiec korzystał z niego chciwie. Pytacie, co umie; pytajcie, czego nie umie.
— Mój ty poczciwy, — przerwał bankier, — przecież do czegoś się sposobił więcéj... ku czemu ma ochotę?
— Dobrodzieju! z niego można wszystko zrobić.
— Nawet w potrzebie kontrolora w banku?...
Metlica spojrzał i zamyślił się. Nie odpowiedział nic.
— Widzisz, panie Grzegorzu, — kończył Kapostas, — idzie tu o to, aby go na wieś nie wysyłać; trzymać go w Warszawie na złość tym, co go zgubić chcą; pokazać, że oni mu nic nie zrobią, a dać mu zajęcie. Nie będzie się wstydził pióra za uchem...
— On się nie powstydzi żadnéj pracy, za to ręczę! — zawołał Metlica, — ale widzicie... ja nie wiem, trzeba pogadać.
— Przydałby mi się w kantorze... no, i gdzieindziéj może — rzekł bankier.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/46
Ta strona została skorygowana.