Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

— Lepiéj, bo u małego a poczciwego człowieka, u Kapostasa, za którego ja ręczę.
Konstantemu lice się rozjaśniło, przyszedł uściskać starego.
— Toś ty zrobił!
— Jak Boga kocham, nie! sam Kapostas mi zaproponował. Jego są słowa: kiedy wszyscy go nękają, my mu rękę podamy.
— My? — spytał Konstanty.
Metlica spojrzał na Stefana i poprawił się. — To jest... on...
— Bogu niech będą dzięki, — rzekł kniaź, — wprawdzie nie spodziewałem się nigdy być w banku i wolałbym był co innego, ale wybierać nie mogę...
Zbliżył się do Metlicy.
— Formalności prawne ty ułatwisz przez Mierzyńskiego; jeźli proces się rozpocznie, każdego czasu gotówem do więzienia powrócić... teraz niema tu co siedzieć.
Jakkolwiekbądź, choć zagrożonemu na swobodzie, uśmiechała się ona... Konstanty męczył się klauzurą. Z pogodną twarzą uściskał Stefana i zaczęli razem tłumoczek szczupły pakować.
Nazajutrz Konstanty pobiegł naprzód do Kapostasa, który go przyjął wpatrując się bacznie, z powagą i grzecznością,