zatrzęsły, uczuł i niezmierną radość i niesłychaną trwogę, nie umiał klamki znaleść we drzwiach, potém zabłądził w pokojach, choć mu pokazano, gdzie iść, nareszcie doszedłszy do saloniku, w którym pani siedziała, jak przez mgłę tylko ją zobaczył i nierychło potrafił przywitać.
To pomięszanie musiało być zaraźliwe, gdyż o wiele doświadczeńsza i pewniejsza siebie pani kasztelanowa także zdawała się zarumienioną i skłopotaną. Wyrzekła coś niezrozumiałego pokazując mu krzesło.
— Przyszedłem, — odezwał się ochłonąwszy książe, — panu kasztelanowi podziękować.
— Męża mojego niema w domu... jest jak zwykle na sesji sejmowéj.
— Nie wiedziałem...
— Ale cóż się dzieje z panem, opuściłeś więc więzienie?
— A, pani! — zawołał kniaź, — wypędzono mnie prawie z niego. Procesu, na który ja oczekiwałem, nie będzie... a ten, który był całą moją nadzieją, przegrany.
— I cóż książe poczniesz z sobą? jedziesz czy zostajesz w Warszawie...
— Zostaję, — rzekł rumieniąc się Konstanty, — nie mam już dokądbym powrócił... ojcowiznę moją przyznano innym... Muszę pracować...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/54
Ta strona została skorygowana.