głosu wieki, ale położenie tak go niepokoiło a sumienie gryzło, że mimo to rad był uciec co najrychléj. Na nieszczęście nie miał siły się ruszyć; na myśl przychodziło, że ją może widzi po raz ostatni. Ona patrzała nań z takiém serdeczném politowaniem...
— O mój Boże! — zawołała — jakato szkoda, żeś książę nie zastał mego męża; człowiek to serca najlepszego i dobréj rady... możeby i w tym razie co pomógł, oświecił... Któż zna tego Kapostasa?... Wiesz co, książę, albo poczekaj na niego, albo powróć jutro w rannéj godzinie, ażebyś zastał. Ja uprzedzę.
— Ale nie śmiałbym prawdziwie nadużywać...
— Ja o to księcia... proszę — dodała kasztelanowa.
Było to jakby pożegnanie; rad nierad książę wstał z krzesła. Wtém w przyległym salonie bez oznajmienia otworzyły się drzwi gwałtownie, szelest jedwabnéj sukni żywo się poruszającéj dał się słyszeć i we drzwiach stanęła... pani starościna. Stanęła, tak jest; zobaczywszy bowiem kasztelanową i księcia, zagryzła wargi, ruchem udanym chciała się niby cofnąć napowrót i tłumiąc śmiech, zawołała:
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/56
Ta strona została skorygowana.