Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

rwało dziewczę — co księciu do mnie? ja nic nie wiem, proszę mi dać pokój!
Napróżno usiłował ją zatrzymać. Julka rozgniewana pobiegła i schroniła się do matki. Z matką mówić było niepodobieństwem, przestrzedz ojca czy nie? sam nie wiedział. Przechadzał się po ogródku, myśląc, że Metlica powróci, a rozmowa mu nastręczy sposobność jakiéj przestrogi ostrożnéj; ale wieczór się robił, a Grzegorza nie było. Nie zdało mu się groźném odłożyć sprawę do jutra. Wszedł tylko pożegnać Minnę. Zastał ją zapérzoną, czerwoną, gniewną, a Julkę zapłakaną w kącie. Okiem pełném złości spojrzała na niego, i skinąwszy nań, wyprowadziła go z sobą.
— Mój książę! — zawołała — daj już pokój téj opiece swéj nad naszą córką... Co książę jéj znowu dziś powiedziałeś przykrego, że dziecko płacze?
— Ale nic, nic, moja pani.
— Na to jest ojciec i matka... Książę pozwól sobie powiedzieć, że niepotrzebnie się mieszasz do naszych spraw. Ot, żeby nie ten ratunek i nie to zabójstwo, onby się był rozwiódł ze swoją starą i Julka byłaby hrabiną!
— Kochana pani! wiesz, że ja wam dobrze życzę.