Na Nowym Świecie więcéj już nieco krążyło ludzi i powozów, a doszedłszy bezpiecznie do miasta, kniaź nie miał powodu zważać, co się za nim działo. Ludzie szli, mijali go, krzyżowali się, nie zwracając uwagi.
Kiedy ku Krakowskiemu Przedmieściu się zbliżał, pod jedną z kamienic, około któréj musiał przechodzić, zastanowił go leżący na ziemi żebrak.
Mnóstwo ich wówczas przepełniało ulice, dopóki sejm nie kazał ubogich rozdzielić po klasztorach i szpitalach. Widok więc nie miał w sobie nic szczególnego, ale leżący jęczał strasznie. Kniaź stanął przy nim. Byłto barczysty, silny mężczyzna, zarosły, z rozczochraną głową, odziany w najobrzydliwsze łachmany; obok niego na ziemi leżał ogromny sękaty kij.
— Dobrodzieju! ratuj! — zawołał.
— Co ci jest?
— Noga, noga... padłem!.. albo zwichnięta lub złamana. Podnieść się nie mogę... o miły panie... a tu nikt nie ma litości...
To mówiąc, grzebał się po ziemi, chcąc niby powstać, a nie mogąc się dźwignąć.
— Litościwa duszo, panie dobry! — mówił, podnosząc głowę — ot tu o dziesięć... dwadzieścia kroków moja chata, a niéma sposobu doleźć!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/75
Ta strona została skorygowana.