Kniaź, nie namyślając się nawet, pochylił się i podał mu dłoń silną. Żebrak, zawsze stękając, jęcząc, powstał jakoś za prędko na kalekę, ale na to Konstanty nie zważał. Zerwawszy się na nogi, podparł się kijem i zawołał:
— Dobrodzieju! podprowadźcie... Pan Bóg nagrodzi... trzy kroki, ot tu...
Pokazywał uliczkę ciemną w lewo.
Konstanty podał mu rękę. Zpod napuszczonych włosów dziki wzrok błysnął. Poszli powoli razem.
— Ot tu zaraz, tu niedaleczko — mówił ubogi.
Ale uszli kilkadziesiąt kroków, a domu zapowiedzianego nie było widać. Uliczkę wązką, błotnistą, napół zarzuconą stosami drzewa i kłodami, które przed chatami leżały, trudno było przejść. Żebrak kilka razy stał, spoczywał, potém szedł daléj. Światło słabe od ulicy znikło zupełnie. W ciemnościach widać tylko było okalające parkany, nędzne chałupy, gdzieniegdzie dom ciemny nowy... ani żywéj duszy wkoło.
Żebrak, podszedłszy kawał, począł kaszleć i chrząkać głośno.
Silny ten kaszel, powtarzający się jakby naumyślnie, zdziwił trochę kniazia, ale żebrak zaraz potém jęczeć zaczął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/76
Ta strona została skorygowana.