sznie więc ubrawszy się i rozliczywszy, ile czasu potrzeba na drogę, którą miał odbyć pieszo, puścił się z bijącém sercem do pałacu.
Kasztelan tym razem był w domu i musiał na niego czekać, bo go natychmiast wpuszczono. Saméj pani za to nie było.
Wyświeżony rumiany staruszek, z dobrodusznym uśmiechem, podobny był do pięknie rozkwitłéj malwy jesiennéj, miło na niego było spojrzeć, taką pogodę miał na obliczu, taką dobroć i uprzejmość na ustach. Był to mąż starego świata, żyjący jeszcze w tém dawném kole zaczarowaném patrjarchalnego żywota, którego przemiany się nie spodziewał. Nie gniewało go to, co się działo, bo ufał w miłosierdzie Boże, iż wszystko do starego powróci porządku. A jakżeby świat istniał inaczéj?.
Kasztelan miał wielkie poszanowanie dla imion i dostojności, ztąd wielki szacunek dla księcia, nad którego losem bolał wielce. Aby mu dodać animuszu, przywitał go serdecznie, posadził wygodnie, sam krzesło sobie przysunął i ręce na kolanach sparłszy, powoli począł:
— No, radźmy tedy, mój mości książe, radźmy... jak tedy nasze sprawy stoją?..
— Zdaje mi się, że pan kasztelan wié o tém...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sto Djabłów T. 2.djvu/81
Ta strona została skorygowana.