Zmieszał się mocno Paliszewski, spuścił oczy i palcami coś po stole zaczął przebierać. Nie był kontent z admonicyi.
— Przepraszam cię, Julku! ale ja z tobą ceremonii nie robię, mówię co myślę, bo cię kocham — ciągnął starosta rozbierając się powoli. — Nie gniewaj się.
— Ale, cóż znowu! — rozśmiał się Paliszewski — który gniewu ani mógł przypuścić.
— Powiédz-że mi, ty, co ludzi tak dobrze penetrujesz! co on myśli? co robi? Widzisz! Pusterski może mi powiedziéć, tam był, tam się upił, taką burdę zrobił, ale ty! ty idziesz do gruntu! ty wytłómaczysz mi człowieka: ja go tak, jak nie znam.
Ułagodzony tém przemówieniem, Paliszewski rozśmiał się dyskretnie dla siebie, tak że uśmiech jego prawie na wierzch nie wyszedł. Usiadł na kanapce, otarł twarz nieco wilgotną po śnie ciężkim i począł głosem stłumionym, ale wyraźnym, głosem tych ludzi, co nie czują prawa podnosić go wysoko, a potrzebują, by ich słyszano. Mówił jak machina, równo, gładko, bez zająkań i namyślania, jak gdyby miał to wszystko dawno przygotowane w kieszeni i potrzebował wysypać tylko.
— Widzisz, kochany bracie! ja ci powiém. Na oko to człowiek bardzo zwyczajny, szałaput, szaławiła, urwis, nic więcéj; a ot nieprawda! Ja go nie rozumiem. My z nim dobrze, ja często, gęsto zagadam do niego i pobaraszkujemy z sobą. Ja go znam, a dobrze nie rozumiem. To człek, jakby to powiedziéć, skomplikowany! Tak! to człowiek skomplikowany!
Daliborski, z pewném sympatyczném politowaniem, patrzał na szwagra i uśmiechał się. Paliszewski mówił daléj:
— Tak, to jest człek skomplikowany! Niemożna powiedziéć, edukacyą odebrał piękną, dużo umié i wié, jak chce, to mówi dobrze i rozsądnie. A! no we łbie, coś jest! teraz, od czasu wyzdrowienia, rozkochany jak kot. Myślałem zrazu, że w téj Strańskiéj.
— Ale, co znowu! — przerwał starosta — to stary kustosz...
— A no! niczego jeszcze! i on ją jednakowo ściska, choć nie o nią chodzi. Nie o nią! ja już doszedłem!
— Byłem tego pewnym! — zawołał starosta.
— Zaczaił się na siostrzenicę Melliniego, śliczne dziéwczę! jak pączek!... Przez Strańską intryguje, ta ją do siebie sprowadza i piwa nawarzą!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.