Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kobiéta przewrotna, łotr baba, to prawda — rzekł — ale nie ona przyczyną nieszczęścia mego tylko ja sam. Zadurzyłem się w pięknéj buzi, zaufałem żmii, którą zgnieść było trzeba...
Na to już niéma ratunku.
— Przynajmniéj na to skandaliczne wydziedziczenie was, którego ona jest sprawczynią, byłby ratunek — dodał adwokat.
— Żadnego niéma, bo ja się sam wydziedziczyłem. Ojciec mi przestał być ojcem, nie chcę od niego nic.
— Bardzo dobrze, ale waćpan masz schedę po matce.
— I téj nie chcę — odparł dumnie wojewodzic zmarszczony, okazując że radby co rychléj skończyć rozmowę.
— Nie wydasz mnie pan z sekretu? — rzekł cicho, pochyliwszy się Daliborski.
— Jeżeli się tego lękasz, to mi go nie mów. Po kiego licha, ja o to nie proszę.
Ciężko szło, starosta jednak nie dawał się odegnać.
— O to po prostu panu powiem, iż wiem, z najlepszego źródła, że pan wojewoda życzyłby sobie, abyś się upomniał o schedę matki. Boi się żony — i, choćby ją chciał wam oddać — niemoże, kobiéta jest chciwa.
Wojewodzic się uśmiechnął.
— Gdyby wiedziała, że krew starego w złoto się przemieni, wytoczyłaby mu ją do kropli.
— Tymczasem — kończył Daliborski — wojewoda was kocha, radby wam dać to co należy, a niéma pretekstu... Trzeba zażądać.
Wojewodzic rzucił na stół karty i wstał prostując się.
— To być może — odparł — bo znam serce ojca; słaby jest, ale dobry: kochał mnie, kocha jeszcze może...
Głos mu drżał.
— Ale właśnie dla tego że on mie kocha, że ja go kocham, że wiem iż ta Harpia-by mu pokoju nie dała i zagryzła go, gdyby, uchowaj Boże, majątku uszczerbić dał — nie chcę... nie chcę!
— Ale jakże tak pan zostaniesz! — zapytał niby z wielką czułością Daliborski — żyć powietrzem nie można.
Wojewodzic minę zrobił pogardliwą.
— Nie frasujcie się o mnie, rzekł — nie wiele ja dziś dbam o przyszłość, mam jeszcze przyjaciół. Dopóki wojewoda żyje, ja kroku nie zrobię; a późniéj, późniéj, zobaczymy.