Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

Waćpan prawnik przecie jesteś — dodał — powinieneś to wiedzieć, że prawa moje do macierzystéj schedy alienowane być nie mogą... Zatém kiedyś się to znajdzie, i — jechał je sęk!
Rzucił kartami o stół.
— Pijmy lepiéj, a o plugawych rzeczach nie gadajmy; zbiera mi się na wymioty: daj pokój!
— Tylko słowo — odparł Daliborski — jedno słowo. Prawdą jest co pan mówisz, praw tych utracić nie możesz, przedawnienia na nie niéma; ale tymczasem się dobra sprzeda, pieniądze jéjmość zabierze... i... kwita!
— Niech będzie kwita! Staremu ja ostatnich dni nie zatruję — odparł z goryczą wojewodzic. Żal mi go! Co to jest być przykutym do takiego stworzenia co z ciebie krew wysysa, a żółcią cię poi, którego imie fałsz i zdrada, kłamstwo i chytrość; stworzenia co w uśmiechu ma jad i jest wcieloną szatanicą!
Mówiąc to zaczerwieniał się strasznie wojewodzic, wypił wino, szklanką stuknął tak że ją rozbił i siadł na krześle, podparłszy się na ręku.
Rozmowa dalsza w tym przedmiocie, stawała się niepodobną... Daliborski wyciągnął dłoń i z milczącém współczuciem, doskonale odegraném, ścisnął rękę zimną milczącego wojewodzica.
— Gdybym waćpanu dobrze mógł kiedy w czém służyć — mruknął — proszę mną dysponować.
— Lichegobyś miał ze mnie klienta, — rozśmiał się wojewodzic — biédę klepię sam i do niéj nikogo zaprzęgać nie myślę.
— Hę! — rozśmiał się mecenas — czy pewno?
Popatrzali sobie w oczy.
— Cóżeś to słyszał? — spytał wojewodzic — że się do Strańskiéj umizgam?
— Byłbym głupi, gdybym temu wierzył; bo Strańska na zabawkę jednego wieczora pół biédy, ale na dłuższy termin?!
Wojewodzic się rozśmiał.
— Jest tam przecie dworek niedaleko, a w nim śliczności dzieweczka, hm! hm!
— Mecenas wiesz wszystko — odparł nieco zmieszany Wicek — jednak nie kładź palca między drzwi, proszę!
— Wcale przeszkadzać nie myślę, a pomocy w tém pan nie potrzebujesz: życzę tylko szczęścia.