sposób było prawie zapobiedz, aby Filip późno przychodzących do starościny i wojewodziny gości poufałych nie widział. Nie zbywało na nich, bo obie panie miały nadzwyczaj rozległe stosunki. Francuz Labuś, średnich lat, sekretarz jakoby starościny mieszkał przy niéj w pałacu. Wojewodzina miewała konferencye z różnymi młodymi elegantami, kończące się częstokroć tak późno, iż ich nawet najpilniejsze sprawy nie mogły wytłómaczyć. Wszystko to Filip zdrajca mógł wiedzieć, pochwycić i powiedzieć o tém staremu, który jak ślepy był także zazdrosny. Żona mu wmówiła co chciała, ale podejrzenia wracały, i, co najosobliwsza, nigdy nie były słuszne. Wojewoda czepiał się ludzi niewinnych, a bijących w oczy skandalów, nie widział.
Największą jednak Filipa winą było to, że kochał panicza, że go bronił, i że serce ojcowskie do łaskawości dlań skłaniał. Nie można go było jakoś schwytać na uczynku, gdyż młoda pani byłaby użyła środka, już wypróbowanego: albo on, albo ja!
Sama groźba, iż żona go mogła opuścić, równała się śmierci dla wojewody. Kocbał ją! kochał ją miłością starca rozpaczliwą, dziką, straszną: nie mógł żyć bez niéj. Łagodne słowo wymogło na nim wszystko, groźba przerażała; łaska pani, pogłaskanie, pocałunek, w wielkich razach, złożony na czole, wprawiały w szał wojewodę.
W salonie nie spuszczał z niéj oka; stawał się śmiesznym, bo, gdy na nią patrzał, usta mu się mimowolnie roztwierały, zwisała warga dolna, oczy wychodziły na wierzch, ręce się trzęsły. Zdawał się zdala chcieć pochwycić każde jéj słowo, napierać się jak dziecko, aby się ku niemu zwróciła; niekiedy niecierpliwość starca dochodziła do gwałtownych oznak niepokoju: tupał choremi nogami, rękami bił o krzesła poręcze, a jeżeli mógł chodzić i pedogra mu niezbyt dokuczała, jak cień się snuł za nią: dla jednych było to pobudką do śmiechu, dla innych prawdziwym smutkiem i upokorzeniem. Zkądinąd bowiem był to człowiek nie bez dobrych przymiotów, serca szlachetnego, głowy otwartéj gdy z namiętności ochłonął. Matka i córka obchodziły się z nim wcale inaczéj w salonie, gdy osób było wiele i oczu, a inaczéj sam na sam lub w kółku małém, dla którego stosunki domowe nie miały tajemnic. Przy ludziach był przedmiotem poszanowania, starań i czułości, powoływano się na niego, okazywano mu uległość, niemal i posłuszeństwo; żona pieściła, matka jéj troskliwą była nad wyraz o zdrowie, prawiono mu słodycze. Gdy goście odeszli, często grubiańsko się z nim obchodzono, i nie słuchano wcale, zdając
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.