Wojewoda trochę się rozchmurzył, bo wolał kobiéty, niż mężczyzn.
— A z mężczyzn, z zamku jest kto?
— Jest dużo — rzekł Filip.
— Co robią?
— Pewnie już do kart siądą, bo i Tomatys jest, a on zaraz założy bank, byle się trochę ludzi zebrało.
I karty wojewoda tolerował, a wolał je niż inną zabawę.
— Wieczerza będzie suta — dodał Filip — stół nakryty na pięćdziesiąt osób.
Stary, który jeść lubił, westchnął na wspomnienie wieczerzy i przysmaków, których mu na utrapionéj dyecie kosztować nie było wolno.
— Co robić? — dodał, zwolna się rozgadując, zawsze pocichu, do ucha pochylony Filip. — Mieli i my nasze czasy za nieboszczki pani!
Ręką dał znak wojewoda, że mu to wspomnienie przykrém było, Filip popatrzył i na moment zamilkł. Przysunął się potém jeszcze bardziéj do ucha wojewody i ledwie dosłyszanym głosem szepnął:
— Póki panicz był, inaczéj u nas wyglądało, inaczéj!
Stary głowę nagle odwrócił i pogroził mu palcem.
— Niby to jegomości tak jego nie żal jak mnie! niby ja jegomości nie znam! — mówił Filip — niby ja nie wiem, że panisko moje, choć odpędziło precz, a żałuje i tęskni.
Obruszył się wojewoda i mrucząc, zagroził znowu.
— Co? nawet mnie ma być mówić już nie wolno! — ciągnął nieustraszony Filip. — Niech się sobie jegomość i gniewa, ja ust nie zamknę. Jam go na ręku wynosił, ja go kocham. Mówią na niego, że łotrował, albo to się młodość nie musi wyszumieć? A my to lepsi byli? A pamięta pan tę Włoszkę w Dreźnie....
Stary tupnął nogą mocno: zabolała go, syknął.
— Ja, uchowaj Boże! — rzekł Filip, schylony nad nim — na panią wojewodzinę nie mówię nic. Znam respekt, pani moja jest, ale jéj matka!... Ona to narobiła téj kaszy, ona do tego nas przywiodła, że panicz musiał iść precz. A pletli, a łgali. Nieprawda! taki zły nie był.
Staremu z jednego oka łza pociekła, otarł ją ręką nabrzękłą, kułakiem, bo palców roztworzyć nie mógł.
— Cicho bądź! co mi serce krwawisz.... — odezwał się płaczliwie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.