— Niewiem! Pomimo żem go pilnować kazał, mimo że się kocha szalenie w młodziutkiém i niewinném dziewczęciu, które pono téż za nim szaleje, prysnął mi nagle, bez żadnéj zrozumiałéj przyczyny.
Wojewodzina stała zamyślona gryząc wachlarz, którego strzępki już spadały na ziemię. Oczy jéj stały się płowe, straszne, iskrzyły jakimś blaskiem i barwą niezwyczajną. Słychać było jak korkiem trzewika biła w posadzkę.
— Ślicznie go pilnujecie! pomagacie mi dobrze — poczęła półgłosem — C’est parfait! niéma co mówić.
— Ale mógłżem? — przerwał Daliborski.
— O! gdy kto chce, może zawsze — odezwała się wojewodzina — na to niéma wymówki.
Głos jéj uwiązł w gardle ściśniętém... musiała odetchnąć silnie, aby módz mówić daléj.
— On tu jest nie bez przyczyny. To groźba dla mnie. Znam go; zdolnym jest do wszystkiego: napaść na ulicy, awania, potwarz, wkradnięcia się do mego domu, dostanie do ojca: wszystko możliwe teraz...
Mówiła szybko, gorączkowo, z gniewem tłumionym, zamiast wdzięczności okazując staroście niechęć największą.
— Ja z tém przybyłem umyślnie.
— Cóż mi z tego! — odparła wojewodzina.
Zamilkła, widząc że na nią zdala spoglądano, zawahała się, spróbowała śmiać, aby skłamać wesołość, ale pierś jéj podnosiła się zburzona; niemogła wstrzymać: buchała z niéj złość.
W téj chwili starościna, któréj oczy zdala śledziły córkę, przybliżyła się, domyślając, że coś stać się musiało.
Córka szepnęła jéj cóś do ucha, rzucono słowo jakieś Daliborskiemu, który, po oddaleniu się szybko dwóch kobiét, zwrócił ku stolikowi.
Podjął był kartę leżącą na ziemi, i nie patrząc na nią, wsunął na stół okrywając złotem, dobytém z kieszeni: ustąpiono mu się nieco. Daliborski i tu grając komedyą, w czasie gdy Tomatys ciągnął, rozpoczął rozmowę, jakby go los stawki nie obchodził wiele. Musiał go ktoś łokciem potrącić, aby mu dać znać, że wygrał. Starosta ciągnął daléj... rozmowę, i zostawił podwojone pieniądze. Z wielką zazdrością pięknych pań przeszedł tak trzy razy, a że talia była skończona, złoto obojętnie schował do kieszeni.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.