Wprowadzony przez niego gość zrazu się trochę znalazł osieroconym, wprędce jednak towarzyszów sobie dobrał.
Wieczerza jeszcze była nie gotowa.
Nie było Tomatysa, ale amator jakiś, otyły, po polsku ubrany, dobywał już z kieszeni pod żupanem kiesę ogromną i sypał na stół dukaty. W mgnieniu oka grupa się dokoła sformowała. Wojewodzic, który się najbliżéj stolika znalazł, popychany, stał naprzeciw tego błyszczącego złota, wpół zamglonemi oczyma je mierząc.
Sięgnął do kieszeni.
Pustą była; ręką począł się po niéj krzątać, i wydobył monetę, któréj się musiał przypatrzeć, obawiając się aby berlinką nie była.
Był to dukat ostatni, ale jaki! Historyą burzliwego żywota nosił na sobie wypisaną: wytarty był, pogięty, obcięty, wyszczerbiony, cerę miał schorzałą i wybladłą. Lecz dukatem był, tego mu nikt zaprzeczyć nie mógł; właśnie jednym z tych wywołańców, któremi się nie płaci nikomu, nikogo nie obdarowuje, które tylko na zielonym stoliku kurs mają i w tłumie uchodzą za rzetelne stworzenia.
Wojewodzic obejrzał tę sierotę na wszystkie strony, obmacał go... i na kartę postawił.
Tłusty ów mężczyzna popatrzał na stawiącego, potém na dukata, a że mu grzeczność nie dozwalała protestować, ciągnął.
Inni stawili po sto... Hetman chciał zbić bank na jednę kartę: nie dopuszczono. Kulfon wygrał.
Otyły mężczyzna z kupy wybrał mu rodzonego brata, drugiego takiego łotra, włóczęgę, który boki miał dobrze wytarte, i rzucił wojewodzicowi. Wygrywający zmienił tylko kartę i stawił dwa na stracenie.
Lecz miał tego wieczora szczęście tych, co innego nie mają. Ze dwu zrobiło się cztery, a że kulfonów pod ręką nie miał otyły bankier, dorzucił pogardliwie dwa niczego. Wojewodzic, który był graczem namiętnym, zmienił znów kartę i wystawił cztery... Wygrywał...
Ktoś z tyłu chciał się już do następnéj karty przystawić, ale wojewodzic odmówił. Szło daléj. Tłusty bankier szeptał zły, że kulfon był inkluzem.
Kupka niezgorsza złota zebrała się przed wojewodzicem; tłusty spoglądał nań z ukosa gniewnemi oczyma, szepcząc: — A pókiż tego będzie? Ale im się bardziéj gniewał i perzył, tém mu się gorzéj wiodło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.