Działo się to przed wyjazdem wojewodzica do Warszawy. Zapewne prosta ciekawość tylko skłoniła starostę Daliborskiego, iż znajdując dostarczone mu informacye o stosunkach Wicka niedostatecznemi, zapragnął sam dotrzéć do źródła i przypomniéć się pani Strańskiéj. Wdowa, która go za dawnych czasów pobytu w domu miecznika widywała, choć go zdala na ulicy niekiedy spotkała, stroniła, nieżycząc sobie być poznaną. Daliborski téż jéj nie szukał i zbliżać się nie miał ochoty, dopóki nie wypadła potrzeba.
Dosyć zdziwioną i zmieszaną została pani Strańska, gdy raz wychodząc od swoich kochanych Dominikanów, w progu spotkała Daliborskiego. Chciała go zrazu pominąć jak nieznajomego, ale mecenas się witał.
— Cóżto? pani nie łaskawa mnie sobie przypomniéć.
— A! pan starosta! prawdziwie... — zaczęła uśmiechając się wdowa — nie sądziłam... przepraszam...
— Ja oddawna asanią dobrodziejkę tu widuję, lecz nie chciałem się naprzykrzać. Widzę, że pani musi mieszkać w Lublinie?
— A tak! od niejakiego czasu — bąkała wdowa pomieszana.
— Na dewocyi? — uśmiechnął się mecenas.
— Dla wychowania Helusi — przerwała rumieniąc się Strańska — zawsze w mieście łatwiéj.
To mówiąc, wyszli byli z zakrystyi. Wdowa bardzo wolnym krokiem ciągnęła uliczką, Daliborski uparcie jéj towarzyszył. Strańska nie była z tego niekontenta, znając potęgę stosunków i wpływów młodego jurysty; zresztą, mogły jéj jakieś śmielsze myśli przyjść do głowy, widząc że się tak nią i jéj losem zajmował, a w końcu przedłużając rozmowę, nie myślał ją opuszczać.