Z każdym upływającym dniem, w milczeniu głuchém, bez wieści, rósł ten niepokój, niecierpliwość, gorączka. Chociaż Pepita przed wujem starała się ukrywać stan swojego serca, nawet stary zaczynał mieć jakieś podejrzenia.
Jednego dnia przyszedł do Strańskiéj na kawę.
— Moja dobrodziejko — rzekł, całując ją w rękę — jesteś dobrze z tą moją drogą Pepi. Jéj coś jest. Ona cierpi. Starałem się wybadać: milczy. Oczy ma często zapłakane, nie jé, zamyśla się. Zlituj się, moja dobrodziejko, jesteś jéj przyjaciółką, uczyń to dla mnie, wybadaj ją, wyrozumiéj, co jéj jest. Czyby, uchowaj Boże, kochać się miała! Może to tylko zwykła choroba dorastających, bez oznaczonego przedmiotu, może tylko potrzeba kochania?
Strańska była mocno zakłopotana i zawstydzona, starała się uspokoić doktora.
— Panu konsyliarzowi z czułości się przywiduje — mówiła. — Dziewczę, jak wszystkie w tym wieku, ma melancholie, kaprysiki; to ją pan czém zabaw, rozerwij, kup jéj co.
Doktora to nie przekonywało, szeptał coś po włosku pod nosem.
Pepity niepokój w końcu już zdawał się zagrażać chorobą, wdowa nie wiedziała jak ją i czém skłonić do cierpliwości, wyrywała się z pogróżkami rozpaczliwemi.
Tak stały rzeczy tu, gdy Daliborski nazajutrz, po wypadku z wojewodzicem, zobaczywszy go napół umarłego, w fiakrze leżącego, nagle wszystkie swe wizyty pooddawał wieczorem i zapewne dla pilnych interesów do Lublina powrócił.
Trzeciego dnia, wypadkiem tą razą, spotkała się z nim około ratusza Strańska i sama go zatrzymała. Mecenas mało okazywał ochoty do rozmowy, ale wdowa miała jéj wielką potrzebę.
— Żebyś pan starosta wiedział, co ja mam za kłopot z tą dziewczyną, to nie do opisania. Powiadam panu, jak mamę kocham! waryuje!... Wojewodzic pojechał i jak w wodę wpadł; żeby choć słowo napisał.... Miał za dni sześć, siedem powrócić, a tu go jak niéma tak niéma!
Daliborski z jakąś złośliwością niepoczciwą odezwał się szydersko i nielitościwie:
— A jak ma pisać, ciekawym, kiedy może go już na świecie niéma. Wracając z Warszawy, powiadali mi, że go w pojedynku, bez mała, zabito.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.