Nie mogła płakać. Stała nieruchoma, bez słowa na ustach, nie okazując napozór bolu; zwolna rękę przyłożyła do serca i oddaliła się ku oknu.
Wdowa, boleści kobiécéj nie pojmująca inaczéj, jak krzykliwą, głośną i patetyczną, nie umiała sobie wytłómaczyć téj, jak się jéj zdawało, obojętności.
Pepita dała się jéj poprowadzić do krzesła, posadzić w niém; cała była zatopiona w sobie. Strańska nie rozumiała jéj, ona nie widziała ani jéj, ani tego co ją otaczało. Mała Helusia sparła się, szczebiocząc, na jéj kolanach: nie postrzegła ulubionego dziecka.
To straszne zdrętwienie trwało długo. Słowa z niéj nie mogła dobyć Strańska. Czuła, że coś się w téj biédnéj głowie musiało ważyć, że myśli straszne i wielkie po niéj się błąkały; lecz na najczulsze zaklęcia i nalegania nie powiedziała nic biédna Pepita. Uścisnęła Strańską, pocałowała ją i zażądała do domu powrócić.
Oczy jéj czarne, stojące słupem, nieruchome, miały taki jakiś wyraz; twarz była tak marmurowo blada, że wdowa zrazu jéj obawiała się puścić i gdy się napierała powracać, w końcu sama ją przeprowadziła.
Tu, Gawłowskiéj szepnąwszy słowo na ucho, oddaliła się. Pepita wprost pobiegła do swojego pokoju i w nim się zamknęła.
Srodze przyszło Strańskiéj tego dnia za lekkomyślność swoję odpokutować. Powróciwszy do domu ogarnęła ją trwoga, rozpacz niemal. Znała gwałtowną miłość dziewczęcia, lękała się, aby na życie się swoje nie targnęła. Wprawdzie zaleciła Gawłowskiéj największą pilność, ale jéj nie mogła wyjawić, jak dalece położenie było groźném.
Przez całą noc prawie, Helusię uśpiwszy, wdowa płacząc i desperując, odprawując na tę intencyą wszelkie nabożeństwa, jakie tylko najskuteczniejsze znała, polecając się wypróbowanym patronom, miejscom świętym i relikwiom, ślubując rozmaite ofiary do cudownych obrazów i ołtarzy, spędziła nie mogąc usnąć. Nad ranem dopiéro zmrużyła oczy, ale we snach prześladowały ją okropności takie, że się zbudziła o brzasku.
Ranek był mglisty i pochmurny, wdowa, któréj ciężko było oddychać, poszła z bawialnego pokoju okna otworzyć w ulicę; jeszcze nawet drzwi domu stały zamknięte, gdy usłyszała dobijanie się do nich. Wyjrzała i zobaczyła Melliniego, bez czapki, w rannym przyodziewku szturmującego do wnijścia. Sama mu pobiegła otworzyć, bo czuła,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.