Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

że się jakieś nieszczęście stać musiało. Stary wpadł jak nieprzytomny, machając rękami, okazując rozpacz, któréj wypowiedziéć nie mógł.
— Pepita! — wołał — Pepi! moje dziecko! moja pociecha jedyna! Niéma jéj! znikła! Złoczyńca jakiś!...
Strańska ledwie go potrafiła usadowić w krześle i do tyla uspokoić, aby jéj wytłómaczył co się stało.
Mówił tak rozerwanémi wyrazy, przerywając sobie ciągle wykrzyknikami rozpaczliwémi, iż dużo czasu było potrzeba, aby nakoniec dowiedziała się z jego mowy, iż Pepita, zabrawszy dosyć znaczny zapas pieniędzy, jaki był u niéj w schowaniu, w nocy znikła z domu.
W ręku trzymał Mellini jeszcze zmiętą kartkę, znalezioną w jéj pokoiku, na któréj napisała słów kilka, błagając o przebaczenie i o litość.
Mellini nie mógł pojąć, zrozumiéć, domyśléć się, jaki był powód tego szalonego kroku. Wiedział, że nic innego, jak gwałtowna jakaś miłość, nie mogło spowodować ucieczki; lecz łamał głowę, kto mógł być tym uwodzicielem. Pepi nikogo nie znała bliżéj, nikt w domu ich nie bywał.
Strańska nie mówiła nic.
W końcu odważyła się zdala zwrócić jego uwagę na to, że ów chory młodzieniec, przyjaciel księcia generała, mógł potajemne zawiązać stosunki z Pepitą, która, jak się domyślała wdowa, dosyć nim była zajętą. Nie przyznała się do pośrednictwa, starała się tylko upewnić doktora, iż, o ile znała Pepi, mógł o nią być spokojnym, bo miłość musiała się zakończyć małżeństwem.
Mellini uderzony był trafnością domysłów wdowy.
— A! nieszczęśliwy dzień ten i godzina — zawołał — kiedym go pod dach mój przyjął. Są więc losy nieuniknione! Dla piękności tego dziecka, aby ją uchować od zetknięcia się z tym zepsutym światem, porzuciłem służbę, dwór, wywlokłem się tu na stare lata. Nieszczęście rzuciło pod nogi jéj wpółzabitego człowieka, nad którym ulitować się było potrzeba, który za ocalone życie miał się na mnie pomścić zabójstwem!!
Mellini płakał jak dziecko...
Strańska powtarzała mu, że się ożeni.
— Ożeni się! — krzyknął w gniewie doktor — cóż mi z tego? Jutro się rozwiedzie, uczyniwszy ją na całe życie nieszczęśliwą, jeśli nie zepsutą i strutą swym oddechem. Wasani ich nie znasz!