Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Syn marnotrawny.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Dobijał doktora, który głowę zwiesiwszy na piersi, siedział półżywy, słuchając.
— Wykraść jéj jednak nie mógł — dokończył mecenas — bo go tu nie było. Chyba się dowiedziała o jego śmierci, gdyż sądzę, że pewnie musiał umrzéć i poleciała go choć w trumnie zobaczyć.
Po téj rozmowie Mellini nie miał siły zawlec się do domu, dobiło go to, iż nawet taki obcy mu zupełnie Daliborski, wiedział o romansie, który pod jego dachem się odbywał, a on nań był ślepym. Zgubę nieszczęśliwego dziecka przypisywał sam sobie.
Gdy się znowu znalazł w swym dworku, Mellini oprzytomniał i ostygł nieco. Nie było wątpliwości, że Pepi musiała zbiedz do Warszawy do chorego czy umarłego. Cóż mu pozostawało nad gonienie dziecięcia i ratowanie go?
Zaledwie myśl tę powziął, natychmiast do wykonania przystąpił. Resztę pieniędzy, pozostawionych w domu, zabrawszy, posłał po pocztę i nie żegnając nawet Strańskiéj, wyjechał do Warszawy.
Zobaczywszy go już odjeżdżającego, wdowa wybiegła, aby się coś dowiedziéć. Mellini ledwie kilką słowy ją zbywszy, pośpieszył w pogoń. Chociaż przepłacał pocztylionów i na chwilę nigdzie nie spoczywał, po drodze nie napędził, ani się mógł cokolwiek dowiedziéć o zbiegłéj.
Siły starego opuściły tak, że w końcu leżąc już na bryczce wieźć się kazał. Pocztylioni, litość nad nim mając, opiekowali się osłabłym i zapominającym o wszelkim posiłku.
Zerwał się dopiéro z téj pościeli, gdy mu oznajmiono, że most już miał przebywać i Warszawa była za nim. W téj wielkiéj stolicy miał wprawdzie, poczynając od księcia i jego matki, bardzo wielu znajomych; lecz do kogóż się miał udać, aby zamiast rady i pomocy nie zostać wyśmianym? Rozgłaszać tak własną hańbę i upokorzenie było nad jego siły.
Pocztylion który go wiózł, nieodbierając na kilkakrotne zapytania odpowiedzi, dokąd go miał zawieźć, z własnego domysłu, zawahawszy się między kapitanową na Miodowéj, a Orłem na Tłumackiem, powiózł go do téj gospody, do któréj najwięcéj zajeżdżało osób.
Mimowolnie oczy Melliniego, który od lat kilku nie widział Warszawy, ściągnęła ulica, któréj nigdy tak ożywionéj, tak wrzącéj jakiémś życiem wezbraném nie widział. Zdało mu się że trafić musiał na jakiś dzień świąteczny, chociaż był on powszednim. Nieustannie po-